niedziela, 27 grudnia 2009
Jaskinia Mylna
Okno Pawlikowskiego
Wejście w korytarz
Trawers w północnej części
Ja w początkowej części jaskini ;-)
Położenie: Tatry Zachodnie, Dolina Kościeliska, Raptawicka Turnia, do jaskini i przez nią prowadzi szlak czerwony. Dojście ok. 12 min, przejście przez jaskinię ok. 30 min, zejście ok. 10 min. Trasa jest jednokierunkowa. Wyjście znajduje się w innym miejscu, skąd prowadzi ścieżka zejściowa z powrotem do Kościeliskiej Doliny, naprzeciwko Skały Pisanej.
Otwory wejściowe jaskini położone są na wysokości 1098 m n.p.m.
Łączna długość korytarzy to 1080 m zaś deniwelacja wynosi 20m.
Niegdyś zapewne widoczne z doliny otwory na pewno kusiły niejednego poszukiwacza przygód i skarbów. Otwory te możemy rozpoznać oglądając film "Janosik. Prawdziwa historia" (2009). Wnętrze jaskini pierwszy zwiedził Jan Gwalbert Pawlikowski w 1885 roku.
Jest to bez wątpienia najciekawsza polska jaskinia turystyczna przeznaczona do "samodzielnego" zwiedzania bez przewodnika i z własnym źródłem światła. Zawdzięcza sobie tą opinie momentami bardzo wąskimi, często rozgałęzionymi korytarzami. Stąd też nazwa - Mylna, bez odpowiedniego oświetlenia wielu turystów błądziło w jej korytarzach. W lipcu 1945 r. w labiryntach jej podziemnych korytarzy zabłądził i zmarł z wycieńczenia ks. J. Szydłowski, jego zwłoki znaleziono dopiero dwa lata później w odległym końcu korytarza. Dziś zwiedzanie jednak jest bardzo ułatwione poprzez doskonałe oznakowanie (szlak czerwony). Trzymając się wytyczonej trasy nie sposób się dzisiaj zgubić.
Warunki patrząc okiem przeciętnego turysty mogą wydawać się nieco trudne ze względu na liczne kałuże, błotniste korytarze,dużą wilgotność i bardzo niskie korytarze. Mając ze sobą średniej wielkości plecak momentami musiałam zamiast iść "na czworaka", opierać się na ścianach rękami i nogami by się zmieścić. Jednak w większości dla osoby mierzącej ledwo 160 cm wzrostu przejście jaskini opiera się na stosunkowo częstym zahaczaniem plecakiem o jej strop. Co bardziej pomysłowe osoby o wyższym wzroście próbowały nosić plecak "w zębach" ;-) To też jakieś rozwiązanie... Resztę pozostawię bez komentarza :-D
Trochę praktycznych informacji: koniecznie trzeba zabrać ze sobą własne oświetlenie (w przypadku Mylnej najlepszym rozwiązaniem będzie zabranie czołówki by mieć wolne ręce). Polecam zabranie czapki, niekoniecznie by chroniła przed chłodem, lecz jest doskonałą alternatywą kasku - chroni przed ewentualnymi obtłuczeniami głowy. Nie zaszkodzi ubrać cieplejszą odzież ( w okresie letnim polar w zupełności wystarczy) a na wierzch założyć albo ubranie którego nie szkoda nam będzie umoczyć i pobrudzić lub najlepszą opcją jest coś co zapewni nam nieprzemakalność. Jak ktoś posiada kombinezon jaskiniowy. Jeśli nie takim powszechnie posiadanym nieprzemakalnym strojem może być płaszcz przeciwdeszczowy wraz ze spodniami tego typu do kompletu. Ostatecznie sam płaszcz + podwinięte nogawki - ubłocone łydki łatwo można umyć w potoku ;-) Nie zapominajmy też o odpowiednich butach, które zapobiegną poślizgnięciom i uchronią przed wszędobylskimi kałużami.
Zwiedzanie: Zwiedzanie zaczynamy od południowej części jaskini. Ładny otwór (patrz zdjęcie) wprowadza do salki skąd dwa przebicia prowadza na powierzchnie. Są to tzw. "Okna Pawlikowskiego", nazwane tak na cześć pierwszego badacza jaskini. Roztacza się z nich ładny widok na Dolinę Kościeliską. Te część można zwiedzać bez światła. Dalej przez obniżenie przechodzimy do większej sali, potem skręcamy już w korytarz. Do odgałęzień tych prowadzą inne znaki – czerwone trójkąty. Na głównej trasie korytarz prowadzi przez tzw. Białą Ulicę, której ściany są białe od występujących dawniej nacieków wapiennych. Dalej znajduje się eksponowane i ubezpieczone łańcuchem przejście skalnym gzymsem do północno-wschodniej części jaskini (uwaga! w tym fragmencie jaskini łatwo się zagapić i ześlizgnąć co grozi kontuzją) i wyjście sztucznie wykonanym przebiciem. By mieć rozeznanie po trasie warto zabrać ze sobą mapkę jaskini.
Podsumowując z własnego punktu widzenia: Ubrudzona niekoniecznie (ochronił mnie płaszcz), głowa nie ucierpiała. Wrażenia? Mnóstwo śmiechu. Jesteśmy żywym przykładem z moją koleżanką, iż Mylną można pokonać w dwie osoby z jedną latarką. Cóż czasami się zdarza, że druga latarka zawodzi... Najzabawniejsze są momenty w wąskich i niskich korytarzach gdy obrócenie się lub chociaż głowy z czołówką by oświetlić drogę osobie za plecami jest dość skomplikowane. Ehh... to jest dopiero nagimnastykowanie się... ale przynajmniej było ciekawiej :-)
piątek, 25 grudnia 2009
Pasterka na Świętym Krzyżu
Tegoroczna szopka
Widok na ołtarz
Pasterka na Świętym Krzyżu to coś więcej niż zwykła msza, niż uroczystość... te trzy godziny w klasztornych murach to uczta dla wszystkich zmysłów...
Kamienista ścieżka pomiędzy sędziwymi bukami i jodłami, oświetlana światłem pochodni prowadząca ku klasztorowi jest sama w sobie jednym z elementów pasterki, który dostarcza iście niezapomnianych chwil. Wyostrzają się zmysły, każde tąpnięcie, trzask gałązki działa na podświadomość. Jesteśmy w sercu Puszczy Jodłowej... kto wie co czai się w mrocznych gęstwinach... Przy dogodnych warunkach pogodowych gdy światło księżyca odbija się od śniegu jest na tyle jasno by iść bez własnego, dodatkowego oświetlenia. Jednak w tym roku w związku z brakiem wystarczającej ilości czasu niestety przyszło mi wjechać na górę samochodem.
Jest koło 23.00 i jestem zdziwiona. Czemu? Otóż są jeszcze wolne miejsca w ławkach, nie wspominając o korytarzu. Zajmuje więc miejsce w ławce pod ściana, zawsze to lepszy widok na ołtarz. Jednak wcześniej zajrzałam na chór. Kilka zdjęć,widzę nuty już rozłożone, organy przygotowane do koncertu.
Wybija na zegarze 23.15 i zaczyna się jak co roku "Opowieść Wigilijna". Nowicjusze z klasztoru wystawiają przedstawienie bożonarodzeniowe. Za każdym razem poruszają inny problem: bezdomność, sens wiary, samotność itp. Zwracają uwagę na proste, życiowe sytuacje i nakłaniają poprzez ich odegranie do głębszego zastanowienia nad nimi.
23.45 wnętrze kościoła wypełniają wysokie i na przemiennie niskie tony organów. Rozbrzmiewają dźwięczne melodie, pastorałki. Akustyka kościoła sprzyja koncertowi. Światła są nadal przygaszone. Mienią się jedynie niebieskie i białe światełka na choinkach przy ołtarzu. Każdy delektuje się z atmosferą, wsłuchuje w brzmienie muzyki, spoglądając na szopkę.
"Już po raz kolejny Kieleckie Centrum Kultury przygotowało szopkę do świętokrzyskiego sanktuarium. Tegoroczna szopka bożonarodzeniowa na Świętym Krzyżu jest zupełnie inna w swej wielkości i ogólnym wystroju. W tym roku świętokrzyska szopka połączona jest z ołtarzem na którym każdego dnia sprawowana jest Eucharystia. Dlatego może dziwić wielkością i rozmiarami! To połączenie zamyka w sobie dwa przyjścia Chrystusa: pierwsze w ciele, rozważane w liturgii Bożego Narodzenia i drugie celebrowane codziennie w Najświętszej Eucharystii. Ma kształt dwóch grot – większa, w której znajduję się Jezus, Maryja i św. Józef i mniejsza grota dla tradycyjnych zwierząt. Obie groty są pokryte zielonymi gałązkami świętokrzyskiej jodły. Całość jest podświetlona, co podkreśla piękno i prostotę budowli. Nie ma w tym roku w świętokrzyskiej szopce elementów ruchomych i żywych zwierząt. Można powiedzieć, że tegoroczna szopka wpisuje się w nurt tradycyjnych szopek bez dodatkowych elementów i postaci, bez odniesień do współczesności czy tradycji regionu świętokrzyskiego, jak to bywało w latach poprzednich.
Przy żłóbku pali się ogień Betlejemskiego Światła Pokoju - „światełko betlejemskie”, które sandomierscy harcerze przywieźli z Wiednia. Przesłanie tegorocznego, 19. Betlejemskiego Światła Pokoju brzmi: „Wszyscy rodzimy się do służby". "
W tym roku dekoracja nie wzbudza we mnie aż tak dużego zainteresowania, skoro w ubiegłych latach szopki sięgały nawet kilkunastu metrów wysokości. Jednakże mimo to miło, że wykształciła się tradycja jej corocznego budowania. Tym razem skromniejsza szopka, więc dla równowagi dodano nowy element wystroju, nie mniej spektakularny. Mianowicie są to jodłowe girlandy wykonane przez nowicjuszy o długości 90. metrów. Podejrzewam, że samo ich umocowanie było nie lada dokonaniem.
Północ. Wiatry "wędrują" po bryle budowli roznosząc zapach kadzidła. Tak intensywny, aż osłabia umysł, mami wzrok. Walczę ze snem... Stojąc muszę, aż opierać się na ławce. Wybudza dźwięczne "Chwała na wysokości..." To chór nowicjuszy zapewnia oprawę muzyczną. Teraz śpiewają w kanonie łacińskie sentencje.
Msza dobiega końca. Teraz wszyscy próbują się przecisnąć w drzwiach. Tradycyjnie panuje niesamowity ścisk. Aż mam ochotę poczekać, jednak nic z tego nie ma gdzie więc przynajmniej wymachuję sobie nad głową torba fotograficzną by uchronić ją przed uszkodzeniem. Oddech.. udało się wyjść. Iluminacja świetlna na zewnątrz włączona, oświetla barokową fasadę. Dodatkowo zrywa się silny wiatr dosłownie o mocy halnego. Przetacza bałwany chmur nad dach kościoła i klasztoru. Światła oświetlają chmury, co daje złudzenie zapanowania zorzy polarnej. Usiłuję uwiecznić to zjawisko na zdjęciach, jednak wiatr jest tak silny, że nie jestem w stanie utrzymać aparatu w bezruchu, ba... sama ledwo utrzymuję równowagę. Pozostaje mi zabrać statyw zostawiony w samochodzie. Chcąc dojść do bramy wschodniej po oblodzonych kamieniach, statyw służy mi za specyficzną podpórkę, co nie zmienia faktu, że ślizgam się z każdym krokiem.
Mija mnie kilka osób schodzących w stronę Nowej Słupi i po chwili jestem już tylko ja, statyw z aparatem i wiatr, wiatr, wiatr... Huczy niemiłosiernie a mrok za moimi plecami i przeszywające zimno nie dodaje otuchy. Słychać gwizdy, świsty - niczym jęki więźniów z byłego klasztornego więzienia, dusz wywołanych w Wigilijną noc... Atmosfera warta wytrzymania niesprzyjających warunków. Masy powietrza ciskają w klasztor i we mnie przy okazji... Statyw nie dość, że "jeździ" po błocie, lodzie i kamieniach to ledwo opiera się podmuchom. Kadr za kadrem, każdy inny bowiem chmury oświetlone iluminacją dają piękny pokaz. Aż tu nagle wszystkie światła gasną. Spektakl zakończony. Jak dobrze, że mam przy sobie czołówkę - cieszę się w duchu. Zaoszczędzę potknięć zmierzając do samochodu. W klasztorze "świeci się" już tylko jedno okienko w części muzealnej. Zostało już tylko dwa samochody na parkingu, w tym mój. Ogrzewam skostniałe dłonie herbatą z termosu. Wieża telewizyjna (157 metrów) opodal klasztoru jest oświetlona czerwonymi światełkami na trzech poziomach. Chmury przesuwają się z taką prędkością, że jednorazowo widać tylko jeden poziom światełek i tak na przemian w odstępach kilkunastu sekund.
Czas ruszać do domu. Mgła ogranicza widoczność do 1,5 metra przed maska samochodu. Ledwo mijamy zabudowania centrum nadawczego a na środku drogi nagle pojawia się biała postać. Mgła nadal gęsta. Wszyscy obecni w samochodzie jesteśmy przekonani, że to pielgrzymi wracający jak my po mszy tyle, że schodząc pieszo i zaraz zejdą na pobocze umożliwiając nam przejazd. Ale nie! Postać stoi i się nie rusza. Jestem bliska krzyczenia do kierowcy by zatrzymał samochód. Wszystko dzieje tak szybko..., ułamki sekund. W ostatnim momencie orientujemy się, że jesteśmy na zakręcie a "postać" okazuje się być znakami drogowymi umieszczonymi jeden nad drugim. Mgła i zmęczenie uniemożliwiły nam ocenę sytuacji. Na szczęście udało nam się ominąć przeszkodę bez szkód. Dla uspokojenia emocji znów sięgam po termos z herbatą. Do domu jeszcze kawałek drogi...
wtorek, 22 grudnia 2009
Muzeum Papiernictwa
„Próżna ufność w marmurze,
próżna i w żelezie,
to trwa do skonu świata,
co na papier wlezie”.
Wacław Potocki
Najznamienitsze w Polsce Muzeum Papiernictwa w Dusznikach Zdroju mieści się w XVII wiecznym młynie papierniczym, unikatowym zabytku techniki. Położone jest nad rzeką Bystrzycą Dusznicką.
Elementami charakterystycznymi dla papierni są dach kryty gontem, zakończony od zachodu barokowym szczytem wolutowym oraz oryginalny pawilon wejściowy w kształcie wieży, a we wnętrzach budynku można podziwiać polichromię z XVII-XIX stulecia. Owa polichromia jest nadzwyczaj barwna i wprawiła mnie w niemały zachwyt ;-) Obiekt posiada dużą wartość historyczną w skali regionu i jest jednocześnie ciekawą atrakcją turystyczną.
Obecnie placówka ta jest jedyną prowadzoną w sposób profesjonalny placówką muzealną w Polsce, zajmującą się szeroko pojętą tematyką papiernictwa. Gromadzi, opracowuje i udostępnia zbiory z zakresu dziejów papiernictwa, drukarstwa, historii Dusznik Zdroju. Żywo interesuje się również sztuką papieru, współpracując z artystami tworzącymi dzieła sztuki z papieru.
Jednak myślę najciekawszym punktem zwiedzania jest możliwość uczestniczenia w lekcjach i warsztatach muzealnych. Nie mogąc przegapić takiej okazji spróbowałam własnoręcznie czerpać papier... Naprawdę dość ciekawe doświadczenie. Choć moja wiedza na ten temat nie była zbyt imponująca to nie było to problemem, bowiem pomocną ręką i ogromną wiedzą służą pracownicy muzeum. Jedynym faktem jakim różni się technika, którą pozyskiwałam papier od tej z zamierzchłych czasów jest stosowanie klejów polimerowo-żywicznych, dziś arkuszy nie trzeba już kąpać w roztworze kleju z kości . Jeśli odwiedzimy muzeum w okresie letnim możemy wówczas pokusić się o wytworzenie kartki papieru z własnoręcznie ułożonym motywem kwiatowym z uprzednio wysuszonych kwiatów/płatków/listków. Ja jednak pozostałam przy dodaniu do masy papierowej drobinek pokruszonych płatków i zabarwieniu jej na kolor intensywnej żółci. Zaś na pozostałych kartkach przetestowałam tworzenie znaku wodnego. Udał się, jest widoczny pod światło ;-D Po odciśnięciu masy papierowej w kilku ramkach, zostaje cierpliwie poczekać aż gotowe arkusze papieru wyschną. Oczywiście swoje "dzieła" można zabrać sobie na pamiątkę.
Czekając aż papier wyschnie można wrócić do oglądania interesującej wystawy i dalszego zwiedzania. Poprzez oglądanie wystawy stałej możemy w sposób empiryczny poznać
urządzenia do produkcji papieru czerpanego (formy czerpalne, prasy do odciskania wody). Dla mnie najciekawszymi eksponatami w zbiorach są arkusze papierów z filigranami z polskich, śląskich i pomorskich czerpalni (XVI-XXI wiek) oraz urządzenia wykorzystywane w drukarstwie i introligatorstwie (pocz. XX w.).
Z historii muzeum...
W XVII w. papiernia była zaliczana do najwyżej cenionych na Śląsku. Posiadała też monopol na dostarczanie papieru do wrocławskich urzędów.
Po zakończeniu II wojny światowej Duszniki Zdrój znalazły się na terenie Polski. Pełnomocnik Rządu Polskiego w celu zabezpieczenia papierni przekazał ją najbliższej fabryce papieru w Młynowie k/Kłodzka. Jednak po śmierci dyrektora fabryki budynek opustoszał zostawiony bez opieki i zaczął niszczeć. Do tego stopnia, iż rozkradziono wszystkie urządzenia a dach zaczął się zapadać. Dopiero w 1953 roku władze miasta Duszniki Zdrój zwróciły uwagę na duży, niszczejący obiekt papierni. Kilka lat trwało pozyskanie sprzymierzeńców dla idei zachowania i odnowienia młyna papierniczego jako zabytku techniki. Ścierały się też różne koncepcje: od przekazania obiektu na magazyn owoców po wyburzenie.Na szczęście obiekt zyskał duże zainteresowanie i kilka lat później Wojewódzki Konserwator Zabytków otrzymał fundusze na remont zabezpieczający. Informacja o pracach nad utworzeniem muzeum papiernictwa w prasie i radiu spowodowała napływ licznych eksponatów od fabryk, instytucji i osób prywatnych. Takie były, więc początki działalności muzealnej. Jednak byt obiektu borykał się w kartach historii także z innymi problemami. 23 lipca 1998 roku Muzeum Papiernictwa poniosło ogromne straty w czasie kilkugodzinnej powodzi. Dzięki dużemu zaangażowaniu przyjaciół muzeum (osób prywatnych jak i firm z branży papiernictwa, organizacji) oraz pomocy finansowej rządu polskiego w dniu dzisiejszym praktycznie nie widać skutków powodzi.
Co ciekawe...
Niezwykłego odkrycia dokonała przypadkowo ekipa budowlana podczas przebudowy zabytkowej papierni w Dusznikach-Zdroju. Pod klatką schodową i pod podłogą strychu robotnicy natrafili na dużą liczbę kości. "Ponieważ odkrycia dokonano w placówce naukowej – Muzeum Papiernictwa – kości szybko znalazły się pod okiem badaczy. Okazało się, że nie są to szczątki ludzkie, lecz zwierzęce. Udało się również szybko ustalić, że skupisko kości nie jest pozostałością po lokalnym cmentarzysku zwierząt domowych, lecz dowodem na to, jaką technologię produkcji papieru stosowano przed wiekami. Jest to pierwsze tego rodzaju odkrycie w Polsce."
Muzeum Papiernictwa warto odwiedzić w ostatni weekend lipca gdyż od 2001 r. muzeum organizuje Święto Papieru – imprezę o charakterze festynu, popularyzującą wiedzę o historii i znaczeniu papieru, druku, introligatorstwa i sztuki współczesnej.
Zdjęć samego budynku muzealnego nie dodaję jednak pozwolę sobie odesłać zainteresowanych do chociaż wirtualnego zwiedzenia muzeum dzięki panoramicznym fotografią (360 stopni). Oto adres: http://panoramica.nazwa.pl/muzeumpapiernictwa/
niedziela, 20 grudnia 2009
Dotykając głową chmur...
Góry zimową porą... I czy są to Tatry czy też każde inne, odziane śniegiem i skute lodem budzą większy respekt niż w każdej innej porze roku. W zimie nie są dostępne dla każdego. Uczą pokory i szacunku bardziej niż zazwyczaj. Trasa prosta w okresie letnim, może stać się śmiertelną pułapką, miejscem walki o życie... Takie warunki wymagają wiedzy ale i ta nie wiele pomoże bez zdobytego doświadczenia. Zostałam wychowana w przekonaniu: "Kto w górach nie ma ten cierpi." Tak w pełni się z tym zgadzam. Rozchodzi się tu o brak odpowiedniego sprzętu, woli walki i pokonywania własnych słabości, bólu zimna... ale także braku wiedzy i umiejętności logicznego myślenia. Jednak wszelkie utrudnienia i niebezpieczeństwa zimą w górach nie oznaczają, że należy ich wtedy nie zdobywać. Wynagrodzeniem staję się satysfakcja i widoki, których nie sposób opisać słowami...
''Zamrożone w swoim biegu,
Stoją nagie Tatry w śniegu,
By graniczny słup zuchwale!
Biodra Tatrów las osłania,
Ponad nimi stoi chmura,
A po halach wiatr przegania
Uronione orle pióra. ''
Wincenty Pol
Tak też w ubiegły weekend zawitałam ponownie w Tatrach. Choć do kalendarzowej zimy zostało jeszcze kilkanaście dni to w górach zima zawitała już chyba na dobre. Jakże miła odmiana wyrwać się z szarego miasta w ośnieżone Zakopane;)
Wstaje wcześnie rano, jeszcze przed zjedzeniem sytego śniadanka sprawdzam warunki pogodowe, komunikaty TOPRu i telefonicznie dowiaduję się, że kolej na Kasprowy dzisiaj jest czynna. Szkoda tracić krótkiego dnia, więc łapię się na pierwszy wjazd o 9.00 na Kasprowy Wierch. Jestem miło zdziwiona: nie było kolejki w kasie z biletami:) Czyżby wiele osób odstraszyło niebo zaniesione białymi chmurami i 16cm nowego śniegu? Kupuje bilet w jedną stronę, jeśli warunki turystyczne okażą się nidogodne zawsze mogę przecież dokupić na górze powrotny, choć liczę, że nie będę musiała tego robić i zrealizuje zaplanowaną trasę zejścia pieszo do Kuźnic.
Wsiadam do wagonika kolejki, szyby oszroniałe. Nie wierze własnym uszom:) W radiu leci piosenka "Last Christmas", a warunki i sytuacja indetyczna jak w teledysku. Co za miły zbieg okoliczności... Potem jedziemy przez dwie kolejne piosenki, na końcowym odcinku wjazdu w wagonie wszybucha wśród obecnych jednogłośne, spontaniczne: "łaaaaał..." Tak, tak... to reakcja na wyłonienie się z warstwy chumr i widok oświetlonych promieniami wschodzącego słońca grani Kasprowego Wierchu na tle intensywnego błękitu nieba.
Wychodzę ze stacji kolejki i wręcz zabiera mi mowę. Właśnie spełniło się jedno z moich turystycznych marzeń. Zobaczyłam zjawisko na które polowałam już od bardzo dawna. Mianowcie stoję podnad warstwą chmur, panuje inwersja. Lepszej pogody wymarzyć nie mogłam, słońce świeci, inwersja i pokryte śniegiem szczyty na tle nieskazitelnie błękitnego nieba.
Nie mogę nacieszyć oczu...
Następnie po zrobieniu kilku zdjęć na Beskidzie (2012m n.p.m.), dzielimy się w grupie i jedni zjeżdżają spowrotem kolejką w dół a reszta (w tym ja) wybieramy zejście pieszo. Mijamy Liliowe i dochodzimy do Skrajnej Przełęczy. Po drodze obserwujemy "wodospad" wytworzony z chmur przelewających się przez szczyty do doliny. Zmieniam obiektyw na ten z dłuższą ogniskową i próbuje uchwycić dosłownie sam wierzchołek oddalonego Giewontu. Jednak nadszedł moment zastanowienia się gdzie idziemy dalej. Planowaliśmy zejść na Czerwone Stawki czarnym szlakiem ze Świnickiej Przełęczy a następnie przez Karb nad Czarny Staw Gąsiennicowy. Jednak dochodzimy do wniosku, że nie czujemy się tego dnia na tyle przygotowani i wybieramy łatwiejszy wariant. Wracamy na Liliowe i schodzimy zielonym szlakiem.
Musimy trochę uważać bo jest sporo przewianego śniegu więc i łatwo się obsuwa i zapada pod nogami. Drogę przecinają nam dwie osoby na deskach. Jedyne osoby poza nami w Kotle:) Jeden z nich właśnie zaliczył kilka obrotów i upadek parę metrów niżej, widać iż zwątpili w dalszy sens jazdy i wracają się pieszo na Kasprowy. Idąc dalej wchodzimy w warstwę chmur, mgła ogranicza widoczność do kilku metrów. Jedak nie trwa to długo. Kilka metrów niżej mgłę zostawiamy nad naszymi głowami jesteśmy zamknięci w jakby w klarownej "próżni". Poniżej widocznego w dole Murowańca też morze mgieł:) Widoki są iście jak z innej planety. Nad stawkami panuje wielki granat wyżej przez białą mgłę prześwitują zarysy szczytów i biała jasna plamka - słońce. Trasę pokonujemy szybciej niż zakładaliśmy więc spontanicznie idziemy jeszcze nad Czarny Staw Gąsiennicowy. Po drodze mały incydent. Wpadłam mi jedna noga w szczelinę na skutek zapadnięcia się śniegu. Druga noga została na szlaku... Wyglądało groźnie ale nic się stało noga nie ucierpiała ani trochę. Z tej sytuacji wniosek: nawet dobrze wydreptane, płaskie ścieżki mogą być zdradliwe.
Nad stawem zachwycam się teatrem barw w kotle doliny. Od nasyconego złowrogiego granatu, szarość po złote granie. W otulonej wspomnianym granatem ścianie gdzieś w okolicach przełęczy Karb dostrzegam dwa małe punkciki. Taternicy wspinają się po zlodzonej ścianie... Ach... jak ja im zazdroszczę takiej wspinaczki... Ja muszę się zadowolić tylko widokiem i ciepłą herbatą z termosa przy pogawędce z grupą wybierającą się na Zawrat. Właśnie rozpoczęli dyskusję na temat stanu zamarznięcia stawu. Zjadam kanapkę i schodzimy do schroniska.
W Murowańcu cieplutko - jak miło;) Zamawiam żurek, w końcu już pora obiadowa. Korzystając, że dość długo na niego czekam wyjmuje swój oblodziały aparat i próbuje go jakoś "wyreanimować". Nie jestem sama, jakaś dziewczyna siedząca stolik obok widzę boryka się z tym samym problemem. Chyba tym razem mi się udało, aparatowi nic nie będzie. A teraz deser... oczywiście czekolada.
Nie chce się opuszczać ciepłej sali schroniska ale komu w drogę temu czas. Widoki na Mały Kościelec i okolice ustepują zaraz białej mgle. I tak już poprzez takie "białe mleko" schodzimy do Kuźnic przez Skupniów Upłaz...
Wycieczka choć nie w pełni taka jak planowana, mogę stwierdzić, że jak najbardziej udana.
Zawrat
Na początek: Zawrat – wąska przełęcz położona w bocznej grani Tatr na wysokości 2159 m n. p. m. oddzielająca Zawratową Turnię od Małego Koziego Wierchu, jeden z dwóch skrajnych punktów szlak Orlej Perci.
Droga na Zawrat z doliny Pięciu Stawów Polskich nie jest niebieskim szlakiem nie jest trudna. Momentami idzie się wręcz płaską ścieżką bokiem tylnego odcinka doliny, wchodząc ma się po lewej stronie ładnie eksponowany widok na Zadni Staw Polski. Gdzieś w okolicach Kołowej Czuby zrywa się silny, zimny wiatr. Zimno przeszywa na wskroś, nawet kurtka zdaje się nie spełniać swojej funkcji. Ale czym jest zimno... Cieszę, że nie zaczęło padać. Zawsze może być gorzej. W tym momencie nachodzą mnie myśli o zagrzaniu się już w ciepłym Murowańcu;) Chwila postoju by oswoić się z wiatrem. Dogania nas grupka turystów idąca dotychczas za nami. Zamieniamy kilka słów, wymieniamy się własnymi planami dalszej trasy. Co ciekawe wyszli bez mapy...:) Użyczamy im na chwilę mojej sprawdzonej mapki, szybko orientują teren z mapą a następnie każdy z nas rusza dalej w inna stronę. Niesamowite szlak świeci pustkami. Dopiero w końcowym odcinku wymieniamy "Cześć!" z kilkoma osobami schodzącymi dla odmiany w Dolinę.
Jesteśmy! Zawrat... Nawet wiatr ucichł. Korzystając z tej sposobności napawam się widokiem na oddalone Mięguszowieckie, Szpiglasową Przełęcz, Rysy otulone kłębami chmur. W oddali majaczą szczyty słowackich Tatr Wysokich i o dziwo powstała luka w chmurach odsłaniająca osłoneczniony Spisz. Ale widoki widokami czas goni, zakładam skórzane rękawiczki i schodzimy dalej niebieskim szlakiem, w tym samym momencie wyrusza wraz z nami jeszcze kilka osób. Jesteśmu jedyni na tym szlaku. Zaczynają się łańcuchy, co za tym idzie, szlak staje się ciekawszy. Nagle płaska, pionowa płyta skalna o powierzchni około dwukrotnie większej niż ja z lekko ukośnie powieszonym łańcuchem. Zastanawiam się jak ją pokonać. Jednak spoglądając w ponurą przepaść Zawratowego Żlebu, dochodzę do wniosku, że lepiej nie ryzykować zsunięciem. Biorę pod uwagę gabaryty mojego plecaka i brak asekuracji. Płytę po chwili rozeznania terenu da się bezpieczniej obejść. Wszyscy na szlaku mimo, że się nie znamy świetnie wpółpracują, każdy sobie pomaga, nikt się nie "wymądrza", aż miło słuchać pomocnych rad i spostrzeżeń ułatwiających wspólne przejście. Dalej kolejne sztuczne ułatwienia, potem skalne schodki, wystarczy madrze stawiać kroki i uważać. Dzięki małej ilości osób każdy może utrzymywać własne tempo schodzenia. Nagle słyszymy dźwięk helikoptera. Każdy kto chodzi po górach wie, że nie jest to dźwięk poztywnie wpływający na osłabioną trudną trasą psychikę. Helikopter krąży gdzieś w okolicach Koziego Wierchu. W takich momentach myśli się: "To mogłam być ja lub ktoś z moich bliskich..." Jednak humor poprawiają pojawiające się przebłyski słońca, ślizgające się po okolicznych graniach i widok Zmarzłego Stawu w dole. Nazwany tak, iż podobno w zimie zamarza aż do dna. Jakże celnie pisała o nim Maria Mostin-Górska:
Czarownice o zielonych włosach
tańczą taniec więzionej rozpaczy
po tafli stawu lodowatej -
mgła się po głazach toczy,
mgła się zwiesza, skały patrzą z ukosa...
Czarownice o zielonych włosach
zapomniały, że są modre niebiosa...
że są pocałunki i kwiaty...
O nie daj się wciągnąć w topiel,
nie patrz w tę wielką czarną kroplę,
co spadła z mrocznych oczu szatana
i na której cień jego się chwieje...
Nie patrz - zapomnisz, że ja istnieję...
Gdy słońce nie było już bardzo wysoko dotarłam do Murowańca, skąd następnie przez Skupniów Upłaz (Na tym odcinku chmury odsłoniły kolory nieba i mogłam podziwiać jeden z piękniejszych zachodów słońca, mieniące się odcieniami miodu Podtatrze i odleglejsze pasma Beskidów, potężny Giewont a nawet Kasprowy. Za plecami zaś zostawiłam oświetlone granie Orlej Perci...) do Kuźnic. Wchodząc w granice lasu trzeba pożegnać się z rozległą panoramą. Jak na osobę bardzo nie lubiącą chodzić w zalesionym terenie, tego dnia zaczął mnie irytować każdy wystający kamień:P Choć w sumie nie powinnam w duchu ich przeklinać bo nie te kamienie przyszły do mnie a ja do nich:)
Podsumowując polecam wszystkim tą trasę (Poczynając od Doliny Roztoki przez Dolinę Pięciu Stawów Polskich, przecinając Zawrat i schodząc do Doliny Gąsiennicowej) którzy lubią ciekawe widokowo, trochę dłuższe, urozmaicone pod względem pokonywanego terenu trasy wraz z trudniejszymi momentami jak chociażby zejście z Zawratu.
sobota, 28 listopada 2009
Dolina Pięciu Stawów Polskich
Wędrowania ciąg dalszy... Dolina Pięciu Stawów Polskich... Chwila! Wcale nie pięciu a sześciu. Podejrzewam, że wiele osób nawet nie pomyśli o tym;) Przedni, Mały, Wielki, Czarny, Zadni Staw Polski i "zapomniane" Wole Oko - jest zbiornikiem wodnym okresowym i mniejszym od pozostałych, dlatego nazwa doliny uwzględnia jedynie 5 największych jezior. Zaś Wielki Staw Polski jest najgłębszym (79,3m) i najdłuższym (998 m) jeziorem w Tatrach i trzecim pod względem głębokości w Polsce (najgłębsze jest Jezioro Hańcza). Dawny przewodnik tatrzański pisał o tym stawie: "W toniach jego schowałby się cały krakowski kościół Panny Maryji z swą wysoką wieżą, żeby tylko wierzchołek dachu z korona nad powierzchnię wystawał". Samej Doliny nie sposób ogarnąć wzrokiem "na raz"! Co ciekawe... w dolinie nie rosną drzewa, poza jednym modrzewiem nad Wielkim Stawem.
Drepcze dalej do schroniska. Zachodzi słońce... Dlaczego akurat teraz jak chciałam zrobić zdjęcie:( Z ciekawości idę kawałek za schronisko. Jestem ciekawa widoku na Dolinę Roztoki. Jednak po nacieszeniu oczu, pora zajrzeć do schroniska. W Dolinie Pięciu Stawów Polskich znajduje się najwyżej położone schronisko w polskiej części Tatr i zarazem polskiej części Karpat (1670 m n.p.m.). Jest jedynym w polskich Tatrach, do którego nie można dojechać samochodem i jednocześnie czynnym przez cały rok bez względu na warunki atmosferyczne. O historii samego schroniska pisać nie będę. Odsyłam na jego bardzo sprawnie funkcjonującą stronę: www.piecstawow.pl (tam znajdziecie ciekawostki, ceny, aktualności).
Usadawiamy się z koleżanka przy końcu stołu w rogu sali schroniska (jedno z fajniejszych miejsc). Następnie idę kupić specjał schroniska - szarlotkę. Nie dość, iż sam kawałek jest gigantycznych rozmiarów (zajmuje pół talerza; nawet taki głodomór jak ja potrafi się nim najeść), to w dodatku jest pyszna i tania jak na "ceny wysokogórskie" (ok. 6zł). Również polecam naleśniki, już z wyglądu są nieziemskie. Podczas delektowania się plackiem, przysłuchuje się rozmowie grupki osób siedzących obok. Debata na temat ich trasy na Szpiglasową Przełęcz. Po szarlotce nie zostały nawet okruchy... więc idę przybić pieczątkę schroniska do książeczki GOT i na odpowiednie miejsce na mapie oczywiście. Po przekroczeniu progu budynku niemiła niespodzianka. Nagłe załamanie pogody... (przypominam to był piękny lipcowy dzień) I w takich momentach widać odrazu kto zna góry i jest przygotowany na taką sytuację a kto jest "niedzielnym turystą". Przy ścianie na ławeczce kulą się z zimnna osoby w koszulkach z krótkim rękawiem, nawet bez bluz/swetrów. Na mnie i moją koleżanke patrzą z niedowierzaniem "...Co one jeszcze zmieściły w tym plecaku???..." A jakże, 'magiczne plecaki'. Pełne zadowolenia, wyciągamy lekkie zimowe kurtki, chustki, czapke i rękawiczki. Pogoda nam nie przeszkodzi już. Fakt wyglądam trochę komicznie w różowej czapce, zielonych rękawiczkach z różowym kwiatuszkiem i niebieskiej kurtce ale przynajmniej jest mi ciepło. Idąc ścieżką wzdłuż Przedniego Stawu, pewna pani pozująca mężowi do zdjęcia na tle doliny "wlepia" w nas wzrok. Reakcja jej męża jest natychmiastowa "Czemu patrzysz się tak gapisz na te panie jak ja próbuje Ci zrobić zdjęcie?" - "Bo te panie mają rękawiczki..." odpowiada z niemałym żalem. Mąż: "Bo te panie mają napęd na cztery koła!". Po tym zdaniu wybucham śmiechem:) Szybko jednak trzeba opanować śmiech i podjąć ważna decyzje: Czy pogoda nie pogorszy się w dalszym stopniu i pozwoli przejść przez Zawrat do Dolinu Gąsiennicowej? Bowiem zejście z Zawratu po łańcuchach mogłoby być nieco problemowe w razie silnego wiatru czy też deszczu. Decyzja podjęta. Zagramy z pogodą w rosyjską ruletkę. Idziemy dalej. Przemierzając dno Doliny "Piątki" nie mijamy już żadnych turystów. Dopiero po chwili dostrzegamy za swoimi plecami grupkę osób. Widać, że są dobrze przygotowani do trasy i wiedzą co robią, więc dodaje nam to otuchy (może decyzja dalszej wędrówki nie była błędem). Im wyżej wzosi się niebieski szlak, tym widoki stają się coraz ładniejsze. Panuje cisza... Niebo w oddali po stronie słowackiej napawa grozą... Idąc w milczeniu, z mieszanymi odczuciami jesteśmy coraz bliżej górującego nad naszymi głowami Zawratu... Ciąg dalszy nastąpi...
czwartek, 19 listopada 2009
Wielka Siklawa
Jest 20 lipca 2009. Budzi mnie śpiew gospodarza domu (robił tak zawsze karmiąc swojego owczarka), w którym wynajmuję pokój z koleżanką na czas pobytu w górach. Olcza - Stachonie, stosunkowo dość daleko od centrum Zakopanego (ok. 15min jazdy samochodem lub ok 1h pieszo do dworca). Jednakże, biorąc pod uwagę, że "busiki" mają przystanki w niewielkich odległościach i kursują w nie większych odstępach czasowych niż pół godziny, to dotarcie do miasta nie stanowi problemu. Jedynym mankamentem jest fakt, iż kursują dopiero od godziny ok. 6.00 , a w drugą stronę ostatnie busy z centrum miasta lub dworca odjeżdżają max. do godziny 22.00.
Czas na syte śniadanko... Wrzucam do plecaka ostanie podręczne rzeczy. Czekając, aż się zaparzy herbata, wyglądam przez okno: zapowiada się piękny, słoneczny dzień. Choć w górach mogą to być tylko pozory. Jednak uprzednio sprawdzając warunki meteorologiczne, dowiaduje się, iż "deszczu nie będzie" - czyli pogoda taka jak mi potrzebna by zrealizować dzisiejszą trasę. W planach trochę dłuższy wypad. Więc liczy się każda minuta.
Nagle telefon od mamy: "Wstałaś już?" - oczywiście, że już wstałam;) od godziny jestem na szlaku... Początek trasy w Palenicy Białczańskiej, następnie dość nużące dojście asfaltową drogą do Wodogrzmotów Mickiewicza i dalej zielonym szlakiem Doliną Roztoki. Prowadzi wzdłuż potoku Roztoka. Fragmentami szlak strasznie "nudny". Idąc wśród drzew widokowo krajobraz jest monotonny. Trzy czwarte szlaku bez większych podejść, w miarę płasko. Osobiście dlatego nie jestem fanką górskich dolin - one mnie najzwyczajniej męczą. Człap, człap... "Ile jeszcze do Siklawy?" Na odcinku skrzyżowania szlaku zielonego z czarnym (do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów Polskich, ok. 40min. ) szlak zielony zaczyna prowadzić lekko pod górkę. Jest bardzo gorąco, słońce o sobie przypomina, dodając do tego nie najlżejszy plecak, łatwo się zmęczyć. Wynagradzją to widoki na okoliczne szczyty. Wreszcie jest!!! Ukazuje się moim oczom Wielka Siklawa. Piękniejsza, niż myślałam. Robi wrażenie, tym bardziej, iż widzę ją po raz pierwszy. Nie zwracam nawet uwagi na sporą ilość innych turystów. Usadawiam się na kamieniu, wlepiając wzrok na tęczę migocącą w oparach Siklawy. Tak, to idealne miejsce aby skonsumować drugie śniadanie. Na wyjątkowe śniadanie u stóp największego wodospadu tatrzańskiego, opadającego bezpośrednio z Wielkiego Stawu Polskiego. Wysokość Siklawy, spadającej ze stumetrowego progu skalnego (ściany stawiarskiej) w zależności od przyjętych kryteriów określana jest nawet na ponad 70m. Jeden z najpiękniejszych wodospadów tatrzańskich w zależności od stanu wody opada dwiema, trzema lub czterema strugami.
Nic dziwnego, że Siklawa stała sie inspiracją dla wielu poetów. Tak chociażby pisał o niej Franciszek Nowicki:
Przede mną rzeka śniegu lecąca pionowo,
Ze źródłem wydźwigniętym do nieba krawędzi!
Przede mną - pian lawina! puch szyi łabędziej,
Roziskrzony na skałach wstęgą brylantową!
To Siklawa! o dzika dzikich wód królowo!
Biały rumak twój ze skał rozhukany pędzi,
Wspina się, gdy kopytom braknie skalnej piędzi,
I łbem śnieżnym zlatuje w otchłań granitową!
Siklawo! ty huk gromom wyrwawszy zuchwale,
Wiecznie w jedną głębinę staczasz się, kipiąca,
Gdzie rozbijasz wyjące z rozpaczy twe fale.
Wiecznie strącasz łzy moje w jedną głąb bez końca,
Gdzie na nutę odwieczną serce płacze żale...
Zostawiając za plecami huk wody, podążam dalej. Jeszcze dziś w planach odwiedzenie schroniska, następnie Zawratu i Doliny Gąsiennicowej. O tym w następnej notce...
Most przez Sułdwię koło Łowicza
Most przez Sułdwię w pobliżu Łowicza, został wybudowany w 1929 roku jako pierwszy na świecie stalowy most spawany. Został wykonany według projektu profesora Politechniki Warszawskiej Stefana Bryły. Dzisiaj jest jedynie atrakcją turystyczną. Pomalowano go na bardzo ładny kolor... jest intensywnie niebieski przez zdecydowanie odróżnia się od otoczenia. W jego pobliżu jest dość duży parking gdzie można po drodze przystanąć i obejrzeć go z bliska;)
czwartek, 12 listopada 2009
Ulucz, cerkiew Wniebowstąpienia Pańskiego
Ulokowana na prawym brzegu Sanu wioska wydaje się leżeć na końcu świata - wszystkie prowadzące do niej drogi są na znacznych odcinkach pozbawione asfaltu. Jadąc tymi drogami, mogę wręcz powiedzieć, że samochód krzyczy "auć!". Mimo to warto przeboleć fatalny stan dróg i zajrzeć do Ulucza. Sama wioska to powojenne domy, popegerowskie czworaki, zdewastowane budynki PGR-u, nieczynna szkoła i niedawno uruchomiona żwirownia. Jednak Ulucz kryje niezywkłą perełkę architektury, bezcenny zabytek...
Na niewielkim, stromym wzgórzu Dębnik, z dala od domostw, otoczona lasem stoi drewniana cerkiew - jedna z najpiękniejszych jakie widziałam dotychczas. Nic dziwnego, że zyskała miano najpiękniejszej w całych Karpatach. Samo dotarcie na szczyt tej niepozornej górki (344 m n.p.m.) w trakcie deszczu gwarantuje ślizganie się na kamieniach, liściach i ubrudzenie błotem;) Gdy dotarłam na szczyt wzniesienia panujący klimat dodawał temu miejscu mistycyzmu, napawał dosłownie grozą... Między sędziwymi drzewami i nagrobkami cmentarza otaczającego bryłę cerkwi przetaczała się gęsta mgła spowodowana nieustępującym deszczem. Pierwszym moim skojarzeniem jakie wtedy opanowało mój umysł była scena przywoływania duchów z "Dziadów". Nie mogąc przegapić okazji uchwycenia na zdjęciach tej baśniowej scenerii, próbując uchronić aparat przed deszczem, biegałam z kolorowym parasolem utrwalając kolejne kadry.
Wracając jednak do tematu samej budowli... Z cerkwią i miejscem jej budowy związana jest legenda. Podobno trzykrotnie zabierano się do budowy u stóp wzgórza i za każdym razem nieznana siła przenosiła cały materiał budowlany na szczyt Dębnika. W końcu budowniczy zrozumieli, że miejsce powstania świątyni zostało wskazane w cudowny sposób i tak do dziś, na szczycie Dębnika możemy ją podziwiać. Dotąd uważana była za najstarszą z zachowanych drewnianych cerkwi w Polsce, a być może także i w Europie. Jednak przeprowadzona w ostatnich latach analiza dendrochronologiczna przeniosła datowanie budowy cerkwi na rok 1659. Wybudowano ją bez użycia pił, jedynie za pomocą siekier i toporów. Zachwyca oryginalną formą, skomplikowanym ośmiopołaciowym dachem. Do charakterystycznych cech budowli należy zachowanie niewielkich pomieszczeń po bokach prezbiterium, zwanych pastoforiami (służyły do przechowywania darów eucharystycznych przed mszą). Ten archaiczny element występuje w drewnianych cerkwiach niezwykle rzadko. Świątynia wchodziła w skład obronnego monasteru Bazylianów, ale otaczające je mury obronne i dwie baszty-dzwonnice przepadły w pożodze, jaką po II wojnie siły bezpieczeństwa zgotowały Uluczowi. Do dziś w środku budowli zachowana jest polichromia. Podobno obecnie we wnętrzu eksponowane są współczesne ikony. Choć niestety nie udało mi się wejść do wnętrza.
Kiedyś, w dniu Wniebowstąpienia Pańskiego do cerkwi przybywały tłumy wiernych. Dziś tradycja ta została wskrzeszona i co roku, w dzień odpustu odbywają się tu nabożeństwa. Przed cerkwią umieszczono tablicę ku czci urodzonego w Uluczu kompozytora, księdza Michała Werbyćkiego - autora hymnu narodowego Ukrainy.
Polecam odwiedzenie tego niesamowitego miejsca nie tylko fascynatom architektury drewnianej, również osobom chcącym z bliska zaobserwować puszczyki (zasiedlone w pobliżu cerkwi). Jednak szansę by je wypatrzeć, mają jedynie Ci, którzy przybędą tam poza sezonem (lub podczas deszczu... ), gdy na wzgórzu nie kręci się zbyt wiele osób.
środa, 11 listopada 2009
Kanon Krajoznawczy wedle Leny
"Polska to piękny kraj...". Ta nostalgiczna fraza nie zawsze odpowiada rzeczywistości. Przemierzając ojczyste strony czasem jestem zauroczona ich urokiem, innym razem z niechęcią omiatam spojrzeniem szpetotę betonowych bloków, klockowych domów czy też jakże pospolity "nudny" krajobraz. Ale w podróżowaniu może właśnie w tym tkwi cały urok. Z tego morza przemieszanych ze sobą fantastycznych krajobrazów, znakomitych zabytków i miejsc po prostu brzydkich warto wyłowić te szczególnie istotne, warte bliższego poznania.
Śmiało mogę powiedzieć, iż wyliczając lata ze swojego życia stwierdziłam, że od okołu piętnastu lat zaczęłam poznawać pod względem turystycznym swój kraj. I mimo, że z lat kiedy miałam zaledwie kilka latek udało mi się zapamiętać tylko wybrane fakty, istotne przeżycia to już od lat w w których byłam świadoma tego co zwiedzam, mam wiele miłych lub mniej miłych wspomnień - zawsze bezcennych. Jednak czasem bywa, że splatają się one w jeden wielki kłębek myśli. Zatem może z tego czy innego powodu pomyślałam, że warto je jakoś uporządkować. W dobie internetu blog jest chyba najprostszą tego formą. Zatem z takich czy innych powodów od czasu do czasu spiszę relacje i przemyślenia z moich wszelakich podróży, wypadów to tu to tam...